Recenzja filmu

La chimera (2023)
Alice Rohrwacher
Josh O'Connor
Carol Duarte

Wehikuł czasu to byłby cud

W świadomym eksperymentowaniu z tworzywem filmowym reżyserka znajduje nawet miejsce na elementy slapsticku i burzenie czwartej ściany, dzięki czemu wkracza na zupełnie nowy poziom angażującego
Wehikuł czasu to byłby cud
W twórczości Alice Rohrwacher podróże w czasie tracą miano mitycznej, niemożliwej do osiągnięcia "chimery". Spadkobierczyni Felliniego i De Siki śmiało można przypisać rolę hipnotyzującej widzów prestidigitatorki, której sztuczki mają siłę przywrócić filmowym agnostykom autentyczną wiarę w magię kina. Korzenie "La chimery" sięgają głęboko: starożytnego systemu wierzeń etrusków, złudnych marzeń tumbaroli o wielkim bogactwie oraz klasyków neorealizmu, a więc miłości Rohrwacher do kina. W osadzonej w latach 80. opowiastce o bandzie złodziejaszków okradających zmarłych granice rzeczywistości zacierają się. Wspomnienia przysłaniają teraźniejszość, marzenia prowadzą do niemożliwego, a sacrum miesza się z profanum. W końcu w neologizmie "grobodziej" nie mniej jest czarodziejstwa od grabieży.



Na czele handlujących cennymi znaleziskami tumbaroli stoi Arthur (Josh O'Connor), którego poznajemy tuż po więziennej odsiadce. Anglik, podobnie jak bohater "Szczęśliwego Lazzaro" zostaje przez reżyserkę namaszczony na wybrańca, skrywającego w sobie pierwiastek magiczny. Rabuś, niczym ludzki detektor skarbów, posiada niezwykłą sensoryczną zdolność do łączenia się z zaświatami. Arthur ze względu na swój wyjątkowy dar i tragiczną przeszłość skazany jest na ciągłą tułaczkę. Zupełnie jak Lazzaro, przypomina tragiczną postać zawieszoną między światem doczesnym a duchowym. W przeciwieństwie do boskiego "głupca", nie posiada jednak krystalicznej moralności, choć jego czyny nie biorą się wcale z chęci zarobku. Bohater cierpi z powodu utraconej miłości – tylko w kontakcie z przeszłością znów czuje dotyk ukochanej Beniaminy. W swojej lnianej, znoszonej koszuli i zabrudzonej marynarce sam przypomina odkopany przez współczesność artefakt.

Nieskalane ludzkim wzrokiem dziedzictwo etrusków w "La chimerze" wcale nie czeka, by zostać odkryte. W podziemnych korytarzach i sakralnych komnatach przez tysiące lat tkwiła nadzieja zmarłych na życie wieczne. Jak bez swoich cennych pamiątek ci, którzy odeszli, mają trafić do niebios? W zapadającej w pamięć, transgresyjnej scenie profanacji jednego z grobowców Rohrwacher oddaje hołd wielkiemu, utraconemu pięknu. Starcie sacrum z profanum uwidacznia ludzkie żądze i manię destrukcji. Zahipnotyzowany sakralnym miejscem Arthur, gdyby tylko mógł, zostałby pod ziemią na zawsze i zapewne odnalazł wśród zakurzonych relikwii dziwny spokój duszy. W grającej w uszach przez godziny balladzie o tumbaroli jeden z członków bandy prosi widzów o wyrozumiałość: "nie ma ich co osądzać", bowiem grobodzieje są jedynie "kroplą w morzu" otaczającej ich niesprawiedliwości. Faktycznie, ukazując różne motywy złodziei, tak jak twórcy włoskiego neorealizmu, reżyserka wydobywa mankamenty systemu, który skazuje biednych na niedolę. Nawet Arthur i jego przyjaciele, mimo że na posiadanych łupach mogliby zarobić fortunę, stają się ofiarami wyzysku paserów. Skrywane przed ludzkim okiem znaleziska zostaną wystawione na chytre spojrzenia bogaczy, tylko po to, by ci mogli je podziwiać w zaciszu swoich willi i sypialni. Krąg tylko pozornie zamyka się – skarby Etrusków pozostaną dla zwykłych śmiertelników nieosiągalne zapewne do czasu, gdy w końcu trafią do włoskich muzeów. Tam, w ciągu jednego dnia, zobaczy je więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej.



Tak jak w swoim poprzednim dziele, włoska twórczyni zestawia ze sobą dwa światy – szlachetnej natury i zachłannego przemysłu, na zasadzie kontrastu. Nastawieni na konsumpcję ignoranccy przedsiębiorcy budują elektrownie i fabryki na gruzach historii, nie zdając sobie sprawy z duchowego (i ekonomicznego) bogactwa tkwiącego zaledwie kilka metrów pod ich stopami. Nieustanne ścieranie się ze sobą dwóch odmiennych klasowo rzeczywistości Rohrwacher zaznacza zmianą ekranowego formatu, filmując "La chimerę" raz na taśmie 35 mm, a innym razem na 16 mm. Im węższy staje się kadr, tym historia bardziej wydaje się zanurzać w przeszłości, co nadaje jej bajkowej i sennej aury. Dzięki płynnemu montażowi zabawa z fakturą, a tym samym z warstwą temporalną filmu, chwilami wydaje się niedostrzegalna, co jedynie zachęca widza do powtórnego seansu, by odkryć kolejne ukryte znaczenia. W świadomym eksperymentowaniu z tworzywem filmowym reżyserka znajduje nawet miejsce na elementy slapsticku i burzenie czwartej ściany, dzięki czemu wkracza na zupełnie nowy poziom angażującego odbiorczo storytellingu.



Włoska twórczyni, skupiając się na koncepcyjnej perfekcji obrazu, nie traci z oczu swoich bohaterów oraz, co ważniejsze, naczelnego tematu "La chimery" – pamięci. Flora, matka Beniaminy (w tej roli ikona kina, Isabella Rossellini) nie potrafi pogodzić się z przeszłością, żyjąc w podupadającym i zapomnianym przez historię pałacu. Wciąż czeka na powrót córki, która zarówno w oczach doświadczonej kobiety, jak i Arthura symbolizuje tytułową "chimerę". Gdy bohater odwiedza matkę swojej dawnej miłości, spotyka tam jej nową opiekunkę – Italię (Carol Duarte); młoda kobieta o chłopięcej, niewinnej urodzie, przyodziana w kwiatowe wzory reprezentuje blask nadchodzącej przyszłości, na którą mężczyzna nie wydaje się jeszcze gotowy. Losy Arthura oraz Italii nie krzyżują się jednak bez powodu. Temperamentna bohaterka również okazuje się włóczęgą szukającą swojego miejsca na ziemi. Dogadujący się bez słów bohaterowie wzajemnie pomagają sobie spojrzeć na życie z nowej perspektywy. Znajdująca się nieopodal, opuszczona stacja kolejowa otrzyma pod wodzą Italii oraz lokalnej kobiecej społeczności nowe życie. Siostrzeństwo i sprawczość bohaterek zyskuje na sile, gdy Rohrwacher przywołuje matriarchalny kontekst rodzimej historii – "Gdyby Etruskowie wciąż tu byli, w Italii nie byłoby maczyzmu" – wkłada z przekorą i humorem w usta z jednej z bohaterek, zastanawiając się, co by było, gdyby Italia, zamiast grabić Etrusków, brałaby przykład z ich starożytnych nauk i sztuk.



Po seansie "La chimery" najdłużej w pamięci pozostają zanurzone w realizmie magicznym oniryczne wizje Arthura, którego moralne dylematy (a nawet samo kolonialne pochodzenie bohatera) wzbudzają refleksje widza na temat kulturowego przywłaszczenia czy wygodnej dla historii selektywnej pamięci. Strażnikami przeszłości i bacznymi obserwatorami losów protagonisty u Rohrwacher stają się ptaki, z których lotu, jak wierzyli Etruskowie, można było wyczytać przeznaczenie. Zdobiące freski pawie, czuwające przy nocnych grabieżach sowy i latające nad głowami bohaterów gołębie towarzyszą Arthurowi w jego hipnotyzującej wędrówce, prowadząc go, jak nić Ariadny do tego, co zaplanowała dla niego przyszłość. Niezależnie od tego, co czeka naszego protagonistę, Alice Rohrwacher każdemu radzi szukać tej nieosiągalnej z pozoru "chimery" i nie porzucać przy tym orfeuszowej nadziei. W transgresyjnej opowieści o ludzkiej wspinaczce po granicach imaginacji, reżyserka przywraca wiarę w pierwotną iluzję kina – nie przesadzę, gdy powiem – wnosząc się przy tym na swój własny twórczy Olimp.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones